Szablon już zostanie taki jaki jest. Zrobiłam go sama, dlatego piękny nie jest, ale taki jaki chciałam żeby był.
Ktoś napisał, że wytłumaczenie Clove dlaczego zabiła Catona jest bessensowne. Mam nadzieję, że dobrze wytłumaczyłam jej zachowanie.
______________________________________
Ogłuszający blask reflektorów, krzyk ludzi. Skandują moje imię,
unoszą w górę ręce. Ale ja ich nie widzę, nie widzę już nic. Kroczę przed
siebie, siadam na wielkim jak tron fotelu. A potem zaczyna się moja tortura.
Oglądam samą siebie jak zabijam niewinne dzieciaki. Patrzę jak podcinam im
gardła, jak zabieram im to co mają najcenniejsze – życie. Widzę jak błądzę po
lesie, dostrzegam własną determinację. Nie widać bym czuła się winna, ale to
nieprawda. Gdy patrzę na scenę, w której zabijam Katniss odczuwam dziką
satysfakcję, która zaraz gaśnie. Na ekranie pojawia się twarz Catona, tak,
właśnie jego. Widzę jego olśniewający uśmiech, niebieskie oczy wpatrują się z
ekranu we mnie. A potem to się dzieje. Wbijam mu nóż w brzuch, odbieram mu
życie. Patrzę jak umiera, słyszę jego szept:
- Dlaczego?
- Bo cię kocham.
Mam ochotę się rozpłakać, ale tylko z trudem wykrzywiam usta w
paskudnym uśmiechu. Musze udawać, muszę, muszę…
Dlaczego go zabiłam? To pytanie ma odpowiedź. Bo go kochałam. Tam,
na arenie, nie kłamałam. Zabiłam Cato bo się w nim zakochałam. To właśnie na
arenie pokonałam większość moich słabości, tego uczono mnie przez całe życie.
Jak zwalczać własne słabe punkty, jak się ich pozbywać. Cato stał się jednym z
nich. Dlatego go zabiłam. Miałam nadzieję, że wyeliminuję własną słabość, że
pozbędę się bólu. Stało się inaczej. Ile to bezsennych nocy spędziłam, ileż to
razy budziłam się z krzykiem. Śnił mi się. Patrzył na mnie bezlitośnie i za
każdym razem wbijał mi nóż w brzuch. Za każdym razem czułam potworny ból, za
każdym razem umierałam. I za każdym razem właśnie wtedy się budziłam.
Rozlega się hymn Panem. Wstaję. Jak przez mgłę widzę zbliżającego
się do mnie prezydenta Snowa. Trzyma coś na szkarłatnej poduszce. Jej kolor
mnie rozprasza. Jest tak samo czerwona jak jego krew…
- Gratuluję, panno Allison – słyszę głos Snowa. Uśmiecham się, a
po policzku spływa mi pierwsza łza. Czuję koronę na swojej głowie. Tłum się
podnosi, a jego krzyk jest jeszcze głośniejszy.
- Clove! Clove!
Uśmiecham się, a wtedy coś się we mnie załamuje. Z oczu wypływa
coraz to więcej łez. Widzę swoją mokrą twarz na ekranie. Mam tylko nadzieję, że
myślą, że to łzy szczęścia.
Ktoś łapie mnie za rękę. Obracam gwałtownie głowę i widzę mojego
stylistę, Berrę . Uśmiecha się promiennie,
widać, że jest zadowolony. Mocniej ściskam jego dłoń, potrzebuję jakiegokolwiek
oparcia. Cieszę się, że moja suknia, czarna jak noc, sięga do samej ziemi,
przynajmniej nie widać drżenia moich kolan.
Berro odprowadza mnie ze sceny. Cały czas słyszę za sobą krzyki
Kapitolińczyków. Nie odwracam się. Idę stanowczo przed siebie. bez słowa
opuszczam stylistę, wsiadam do windy i wciskam przycisk z numerem trzynaście.
Staram się nie patrzeć na lustro. Metalowe drzwi się otwierają, jak burza
wpadam na schody i wdrapuję się na dach. Świeże, wieczorne powietrze uderza
mnie w twarz. Wdycham je głęboko i podchodzę do barierki. Opieram się o nią.
Metal chłodzi mi ramiona, ale mi to nie przeszkadza. Wpatruję się w znajdującą
się pode mną ulicę. Jest po brzegi wypełniona ludźmi. Świętują coś. Moje
zwycięstwo.
Duży ekran co chwila pokazuje urywki Igrzysk. Ciągle widzę jak
umierają. Zrywam z głowy wsuwki podtrzymujące gładkiego koka na czubku mojej
głowy. Aksamitne włosy spływają mi na ramiona. Łzy co chwilę kapią mi z twarzy,
uderzają o metalową barierkę. Nie potrafię ich powstrzymać. Stłumiony szloch
wydobywa się z moich ust. Wiatr rozwiewa mi włosy, sprawia, że czuję dreszcze
na całym ciele. Prawie słyszę jego głos. Jego szept… zaciskając palce na
barierce, pozwalam ostatnim łzom spłynąć po policzkach. Wiem, że musze się
pogodzić z jego śmiercią. To jedyne co mogę zrobić.
Otwieram oczy, a gdy unoszę głowę nie jestem już tą samą osobą.
***
- Clove! Wstawaj! Dziś czeka cię wielki, wielki dzień!
Spoglądam na drzwi. Od paru minut nie śpię. Znów wszystko do mnie
wróciło. Wspomnienie tamtego dnia odżyło w moich myślach. Znów go zabijałam,
ale tym razem nie czułam już bólu. Nie czułam już nic. Przez ostatnie pół roku
wymazałam wszystkie wspomnienia związane z Catonem. Kiedy ktoś o nim wspominał,
ignorowałam ból jaki mnie ogarniał. Po jakimś czasie przestałam go czuć.
Niektórzy mówią, że czas leczy rany. Od wielu osób słyszałam, że
to kłamstwo, ale w moim przypadku się sprawdziło. Może stało się tak ponieważ
sama zabiłam moją jedyną miłość… zapomniałam o Catonie i o tym co do niego
czułam.
Doskonale pamiętam mój powrót do domu. Wściekłą i zarazem smutną
rodzinę Reese, uśmiechy na twarzach moich rodziców. Ale ja nie chciałam ich
znać. Nigdy we mnie nie wierzyli. Teraz zostałam zwycięzcą, całe Panem mówiło o
mnie, a moi rodzice nagle zaczęli mnie kochać. Nie wierzyłam im, nie pozwoliłam
im zamieszkać ze mną w Wiosce Zwycięzców. Nie chciałam ich znać.
Jedną z niewielu osób, które powitały mnie z uśmiechem była Anette,
moja jedyna prawdziwa przyjaciółka. Pamiętam doskonale jak się na mnie rzuciła,
gdy tylko otworzyły się drzwi pociągu. Wtedy poczułam się po raz pierwszy od
wielu dni szczęśliwa.
- Clove! – głos Keri zdradza jej zniecierpliwienie. – Pospiesz
się, dojeżdżamy do Dwunastego Dystryktu!
Spoglądam na zegar. Do mojego wystąpienia i planowanego przyjazdu
do Dwunastki zostało parę godzin.
- CLOVE! Wyłaź stamtąd natychmiast! Jeszcze minuta, a spędzisz z
ekipą przygotowawczą wieczność!!!
Zrywam się łóżka. Nie mam zamiaru siedzieć parę godzin w
towarzystwie ekipy przygotowawczej, ale groźba Keri działa na mnie jak kubeł
zimnej wody. Gwałtownie otwieram drzwi. Za nimi stoi nieźle wkurzona opiekunka.
Jej niebieskie włosy lśnią w porannym świetle, a oczy ciskają błyskawice w moją
osobę.
- Pospiesz się! Jeśli przez ciebie się spóźnimy na uroczystość, to
obiecuję, że cię zabiję, Clove.
Keri pcha mnie korytarzami pociągu, aż dochodzi do obszernej
łazienki. Tam zostawia mnie sam na sam z całą ekipą - Gardius, Eudokia, Elsia i Berro . Do tego
ostatniego się uśmiecham, na co stylista odpowiada tym samym. Nie zdążam się
nawet przywitać, bo ekipa przygotowawcza porywa mnie w swoje szpony. Przez
kolejne godziny krzywię się z bólu, ale nie narzekam. W końcu zwyciężczyni
Siedemdziesiątych Czwartych Głodowych Igrzysk, bezlitosnej morderczyni, sławnej
Clove Allison, nie godzi się syczeć z bólu przy wyrywaniu włosów z nóg i reszty
ciała, czyż nie mam racji?
Bezustanne paplanie ekipy strasznie mnie denerwowało. Te ich
rozmowy! O nieświeżych krewetkach i śliskim dywanie Eudokii.
- Nawet nie wiecie jaki to był dla mnie wstyd, gdy Kalberingua się
poślizgnęła i wylała na siebie wino – paplała kobieta z przejęciem. – Myślałam,
że pod ziemię się zapadnę!
- Okropne – potwierdził Gardius. Przewróciłam oczami. Przynajmniej nie
kazali mi się włączać do tych bezsensownych rozmów.
Kiedy jestem już gotowa (w pewnym sensie) podchodzi do mnie Berro.
Trzyma w dłoniach wielki pokrowiec. To w nim znajduje się moja kreacja.
Stylista pomaga mi ją włożyć. Jest to sukienka. Strasznie krótka
sukienka. Nie sięga nawet do połowy moich ud. Strasznie obcisła, ale nie
krępująca ruchów. Wiązana na szyi z odkrytymi plecami. Do tego na stopy
zakładam czarne, zamszowe szpilki. Oglądam się w lustrze. Sukienka lekko się
błyszczy, jest zrobiona z jakiegoś skóro podobnego materiału. Makijażu nie mam
wiele. Rzęsy podkreślone tuszem, czarna kreska na powiece i nic poza tym.
Fryzura również wyszukana nie jest. Wysoki kucyk i tyle.
- Spodziewałam się czegoś bardziej… – cichnę na chwilę –
ekstrawaganckiego?
Mimo prostoty stroju i makijażu musze przyznać przed samą sobą, że
wyglądam… pięknie. Po raz pierwszy dostrzegam, że zostałam obdarzona
niesamowitą urodą. Nie jestem urocza jak Rue czy piękna jak Glimmer, ale
wyglądam olśniewająco.
Uśmiecham się promienie do własnego odbicia. Wyglądam taj jak
powinnam. Groźna i pociągająca. Morderczyni Clove Allison. Piękna i potężna.
- Chodź – mówi do mnie stylista i łapie za rękę. – Za chwilę
będziemy w Dwunastce.
Wchodzę do pociągowego salonu. Lyme patrzy na mnie z uniesionymi
brwiami, a Keri zaczyna piszczeć z zachwytu.
- Clove, wyglądasz cudownie! Zrobisz furorę, mówię ci!
Staram się jej nie słuchać. Wyglądam za okno, w oddali dostrzegam
pierwsze zabudowania. Pociąg przecina łąkę i wjeżdża do czarnego tunelu. Czuję
jak zwalnia coraz bardziej. Na końcu tunelu da się dostrzec światło.
Zatrzymujemy się na peronie wypełnionym ludźmi. Nie jest ich zbyt wielu, ale
trudno się temu dziwić. W końcu trybuci z Dystryktu Drugiego zabili ich dwoje
reprezentantów.
Drzwi pociągu otwierają się. Wychodzę na peron i uśmiecham się
szeroko. Rozglądam się wokoło i unoszę ze zdziwienia brwi.
- Tędy, Clove – zwraca się do mnie jak zwykle radosna Keri.
Prowadzi mnie przez tłum, który wygląda jakby miał ochotę mnie zabić. Nie
zwracam na te spojrzenia uwagi, bardziej mnie obchodzi elegancki samochód,
czekający na mnie na ulicy. Wsiadam do niego, sadowię się na skórzanym
siedzeniu.
Po chwili pojazd mknie ulicami Dwunastki, a ja z każdym metrem
szerzej otwieram oczy. Rozpadające się domy, zaniedbane sklepy wiejące
pustkami. Nie ma porównania do Dwójki, gdzie wszystko jest zadbane i czyste.
Keri prowadzi mnie do Pałacu Sprawiedliwości, na obszerny plac.
Tam odbędzie się formalna część uroczystości.
Czekam ze zniecierpliwieniem, aż w końcu będę mogła stanąć na tej
przeklętej scenie, powiedzieć swoje i sobie pójść. W pewnym momencie Keri
popycha mnie w stronę drzwi. Szybko prostuję się i wyćwiczonym krokiem wychodzę
z wnętrza pałacu. Tłum wita mnie niemrawymi oklaskami. Staram się nie zwracać
na to uwagi. Staję przy mównicy i zaczynam mówić z pamięci tekst jaki
przygotowała dla mnie opiekunka. Są to puste, nic nie znaczące słowa. Bardziej
mnie interesują rodziny zmarłych. Na jednym podeście stoi dwóch młodych
mężczyzn z rodzicami. Ich wygląd wskazuje na spokrewnienie z Kochasiem. Po
drugiej stronie stoją dwie kobiety ze strasznie jasnymi włosami i niebieskimi
oczami. Jedna, zapewne siostra Katniss, nie może mieć więcej niż dwanaście lat,
wpatruje się we mnie z niedowierzaniem i smutkiem. Co dziwniejsze nie
dostrzegam w jej spojrzeniu nienawiści, która widać w oczach jej mamy. Jeszcze
jedna osoba rzuca mi się w oczy. Jest to stojący pod samą sceną chłopak. Wysoki
brunet z szarymi oczami, niesamowicie przystojny, a jednak patrzący na mnie z
odrazą i złością. Jego wzrok płonie czystą nienawiścią do mnie. To jedno
spojrzenie mówi mi wszystko. Że ten oto chłopak kochał kogoś kogo zabiłam. A tą
osoba niewątpliwie była sama Katniss everdeen.
Kończę przemówienie, odbieram kwiaty, a jak schodze ze sceny,
wciąż czuję na swoich plecach jego palący wzrok.
Po uroczystej kolacji mam trochę czasu dla siebie. Postanawiam
zwiedzić ten jakże żałosny Dystrykt Dwunasty. Przechadzam się po jego tak
pełnych, a jednak pustych ulicach. Dziwnie się czuję wśród ludzi noszących
brudne i porozrywane ubrania w mojej nowiutkiej, błyszczącej sukience i
szpilkach. Mijam kolejne, popadające w ruinę budynki. Na jednym ze sklepów
widzę napis „Piekarnia Mellarków”. Czyli Kochaś pracował w piekarni…
Trafiam na
coraz mniejsze i brzydsze budynki. Ludzie cali w popiele przechadzali się po
ulicach. Górnicy. Pracujący w kopalni, na wydobyciu węgla.
Dochodzę do łąki. Obszernej i nieskończenie długiej łąki. Wszędzie
widać kolorowe kwiaty. Jedyne radosne miejsce w tym dystrykcie. Przybliżam się
do ogrodzenia, podziwiając widok roztaczający się z tego miejsca. Po jednej
stronie jest las, a po drugiej widok ze wzgórza na tereny nie zamieszkane przez
nikogo, nie należące do żadnego z dystryktów.
Gdy go zauważam, jest już za późno. Ten sam chłopak, który się
wpatrywał we mnie z ogniem w oczach siedzi tuż przy ogrodzeniu i patrzy przed
siebie. Nie wiem czy wyczuwa moją obecność, ale odwraca głowę. Nienawistne
spojrzenie powraca. Całą swoja osoba staram się go ignorować i po prostu
podchodzę do ogrodzenia i staję w odległości około dwóch metrów od niego.
Podziwiam widoki, błękitne niebo niezmącone żadną chmurką.
- Jesteś mordercą – słyszę jego głos. Gwałtownie odwracam głowę.
Przez cały czas mam wrażenie, że znam skądś jego twarz. Gdy do mnie dociera
skąd, doznaję olśnienia. Ten chłopak przedstawił się jako kuzyn Katniss, jako
Gale jakiś tam. Oczywiście od razu się wydało, że to tylko bzdurna historyjka i
że Everdeen wcale z nim spokrewniona nie była.
Spoglądam na chłopaka z góry.
- I co z tego? – pytam chłodno. Nie odpowiada. Zamiast tego mówi:
- Zabiłaś ją.
Prycham głośno.
- Aleś ty spostrzegawczy – odpieram, złośliwie się uśmiechając.
Jego nienawiść jest tak mocna, że czuję ją w powietrzu.
- Jesteś potworem i mordercą. Ktoś taki jak ty nie powinien
wygrać.
Słysząc jego słowa, wybucham głośnym śmiechem. Kiedy się
opanowuję, znów na niego spoglądam.
- Myślisz, że wśród zwycięzców znajdziesz białe owieczki? – pytam
i kucam. Patrzę prosto w jego oczy. – Żeby wygrać Igrzyska trzeba umieć wbić
nóż w plecy każdemu, bez względu na to co do niego czujesz.
- Czyli zrobić to samo, co ty zrobiłaś temu blondynowi – mówi
cicho Gale. Przekrzywiam lekko głowę.
- Widzę, że zrozumiałeś – oznajmiam. – Miłość to słabość, zadaje
nam ból. Osoba, którą kochamy zawsze nas zrani, bez względu na intencje. Miłość
to największa słabość człowieka, dlatego trzeba ją zwalczać – patrzę na
bruneta. – Ja swoją słabość zwalczyłam. A czy ty? Czy ty potrafisz pogodzić się
z jej śmiercią? – to mówiąc, odchodzę, nie oglądam się za siebie. Mimo to
wyczuwam zdziwienie u tego chłopaka. Wciągam ze świstem powietrze i uśmiecham
pod nosem.